środa, 5 sierpnia 2015

Szpital / Poród / Żółtaczka / Powrót do domu / Pierwsze dni razem

Szpital:
Od 21 sierpnia przebywałam w szpitalu w Warszawie na oddziale patologii ciąży. Wtorkowy poranek tego dnia to była to moja trzecia próba przyjęcia do tej zacnej placówki. Jak zawsze na izbie przyjęć po przedstawieniu się jako "PPH (nadciśnienie tętnicze), białkomocz i 39 tydzień ciąży" zostałam podłączona na godzinę pod zapis KTG. Wyjątkowo w ten dzień ciśnienie mierzono mi przenośnym aparatem, a nie jak zazwyczaj takim podłączonym pod zapis. Pierwsze wskazanie 150/100 nie zaniepokoiło położnych. Lekkie westchnięcie - ot cały komentarz. Po godzinie leżenia wskazanie aparatu 160/120 spowodowało wezwanie lekarza i szybką decyzję, że mam się iść przebrać, bo będę przyjęta na oddział. Po przebraniu kazano mi usiąść w poczekalni, bo okazało się, że na cztery dostępne miejsca na oddziale pojawiło się więcej kandydatek i moje przyjęcie stoi pod znakiem zapytania. Dla pewności poproszono mnie o przyjęcie leków na obniżenie ciśnienia i spokojne siedzenie (w celu - obniżenia ciśnienia i odmówienia przyjęcia z powodu braku wskazań do hospitalizacji - znam to z dwóch poprzednich razy). Po 45 minutach po raz kolejny zmierzono mi ciśnienie, tym razem na korytarzu i z wyraźnym westchnięciem zniechęcenia. Wskazanie 150/100 nie dało lekarzom aktualnie dyżurującym na izbie innego wyjścia tylko przyjąć mnie na oddział.
Poród:
Jeszcze we wtorek zostałam zakwalifikowana do farmakologicznej indukcji porodu oksytocyną. W środę rano spakowałam swoje rzeczy i zostałam przeniesiona na blok porodowy. Od 10 do 16 byłam podłączona pod kroplówkę ze wspomnianą oksytocyną z jednej strony i pod zapis KTG z drugiej. Sześć godzin na łóżku porodowym, które w połowie rozjeżdżało się i w efekcie leżałam na wygięta na kawałku deski, najbardziej odbiło się na moim samopoczuciu (i samopoczuciu mojego męża, którego miałam ochotę z jakiegoś powodu rozszarpać). Około godziny 13 zaczęłam odczuwać bolesne skurcze co dwie minuty. Po trzech godzinach tych jakże wątpliwych przyjemności zdecydowano się zakończyć próbę - niepowodzeniem. Jeszcze 4 godziny spędziłam wśród prawdziwie rodzących. W efekcie nabawiłam się leku przed skurczami porodowymi, bo widok kobiet zwijających się z bólu i ledwo błagających o pomoc na łóżkach obok nie wpłyną dobrze na mój dobrostan. Na całe szczęście po godzinie 20 zostałam odesłana na oddział patologii ciąży.
W piątek rano (około godziny 9) w trakcie obchodu postanowiłam dopytać się lekarzy kiedy zostanie podjęta kolejna próba indukcji. Usłyszałam, że przez weekend mam odpoczywać po pierwszej próbie i zbierać siły na kolejną, która planowana jest na poniedziałek bądź wtorek. Niespodziewanie o godzinie 11 miał miejsce kolejny obchód, tym razem "szefa wszystkich szefów". Tym razem usłyszałam "pomożemy pani urodzić". Minutę później przyszła położna i kazała mi się pakować. Niespodziewanie w przeciągu 20 minut trafiłam na blok porodowy, na salę porodową (w momencie opuszczania łóżka nowa pacjentka już czekała przy drzwiach). W tak zwany międzyczasie na moje wyraźne protesty lekarze na bloku porodowym zorientowali się, że trafiła do nich pacjentka, która nie podpisała żadnej zgody na drugą indukcje i która dodatkowo została poinformowana, że po pierwszych 6 godzinach ma odpoczywać więcej niż 48 godzin. Około półtora godziny później pozwolono mi skonfrontować się z owym "szefem", który nie raczył wejść ze mną w dialog. Patrząc na ordynatora bloku porodowego powiedział tylko "Tomek, przecież ona przyjmuje dwa leki na nadciśnienie". Ów Tomek przeprosił mnie tylko, że zostałam wprowadzona w błąd i zapewnił, że "profesor" zwykle ma nosa. Marne zapewnienie, ale tylko tyle otrzymałam. Wiem, że mogłam odmówić, ale przecież moja córka i tak i tak musiała się urodzić, więc zadzwoniłam po męża i łamiącym głosem przekazałam mu nowinę.
Poród trwał 16 godzin. 16 godzin byłam podłączona pod oksytocynę. Pęcherz płodowy został przebity przez położną około 3 godziny po podłączeniu. Przez 1.5 godziny mąż ratował mnie masażem przy skurczach co minutę. Około godziny 23 podano mi ZZO, które przyniosło dwie godziny ulgi. Kolejne dwie dawki znieczulenia nie dały oczekiwanego rezultatu. Około godziny trzeciej wody płodowe zrobiły się zielone co wywołało u mnie atak paniki. W odpowiedzi usłyszałam, że dopóki tętno dziecka jest w porządku to ta sytuacja nie budzi niepokoju. Około godziny czwartej anestezjolog odmówił podania czwartej dawki znieczulenia i w ramach łagodzenia bólu dostałam możliwość oddychania gazem rozweselającym - brak jakiegokolwiek efektu. O godzinie piątej położna stwierdziła 10 centymetrowe rozwarcie i powiedziała, że wróci za pół godziny. O 5:30 rozpoczęła się właściwa akcja porodowa. Urodzenie Róży wymagało około 15 skurczy partych i jednej awantury z położną, która krzyczała, że nie chce urodzić, bo za słabo prę, za słabo dociskam nogi do głowy i nie wykonuję/wykonuję jeszcze kilka innych czynności - wszystko źle (oczywiście wszystko to robiłam z premedytacją, tak jakby 15.5 godziny, które właśnie mijały to był dla mnie masaż relaksacyjny i chciałam żeby trwał i trwał...) O 6:08 przyszła na świat moja córka Róża. Maleńka została położona na moim brzuchu i mogłam nareszcie pocałować moją Kruszynkę.
Nie urodziłabym córki gdyby nie mój mąż. Wsparcie, którego mi udzielał całą noc, ogrom miłości i solidna dawka prawdziwej męskiej dojrzałości umożliwiły mi urodzenie Róży. Adam dziękuję.
Żółtaczka:
Już po urodzeniu Małej zostałyśmy przewiezione do jednej z sal bloku porodowego. Po godzinie przewieziono nas do innej, mniejszej sali, również na bloku porodowym. W sali tej upchnięto (tak, upchnięto) cztery łóżka porodowe i cztery wózeczki z noworodkami. Nie będę tu opisywać patologii tej sytuacji, ani nawiewu zimnego powietrza, który wiał prosto na nasze dzieci, ani nawet nie wspomnę, że szczepienia odbywały się bez uprzedniego badania przez pediatrę na owej sali (gwoli wyjaśnienia: zażyczyłam sobie, żeby Róża pojechała z tatą do gabinetu zabiegowego na oddziale noworodkowym i tam po zbadaniu i wykluczeniu jakichkolwiek przeciwskazań odbyło się szczepienie. Malutka nawet nie zapłakała). Nie wspomnę również, że łazienka, która miałyśmy we cztery do dyspozycji była dzielona z salą porodową, na której dzień i noc słychać było wrzask i okrzyki "przyj przyj" i w trakcie toalety można się było natknąć na rodzącą (a ona na nas, też słaba opcja).
Po pierwszej trudnej nocy poprosiłam męża, aby wynajął indywidualną pomoc położnej na kolejną. Opłacona położna (340 zł za noc) przyszła około godziny 20. Po 5 minutach okazało się, że jesteśmy przenoszone na oddział położniczo-noworodkowy, bo jest miejsce. Nagle. O 20. Ktoś się wypisał... Cudowna dwuosobowa sala, cudowne łóżko i okropna żółtaczka, która dała o osobie znać w poniedziałek przed południem. Fototerapia trwała do środy i przyniosła efekty. W środę przed godziną 10 dostałyśmy decyzję o wypisie.
Powrót do domu:
W trakcie wypisu usłyszałam, że zaprasza się mnie wkrótce, abym wróciła rodzic kolejne dziecko.
Pierwsze dni razem:
Poznajemy się z Różą. Nie powiem, że przesypiamy każdą noc, ale to dopiero początek i wiemy, że musimy się siebie nauczyć. Długa droga przed nami i mam nadzieję, że będzie prawdziwie jak "usłana różami".

Dodatek:
Jeśli jeszcze raz ktoś mi powie, że poród boli, a szycie krocza to pikuś - żaden ból przecież ma się dziecko już przy sobie i można zapomnieć o całym świecie - to nie ręczę za siebie.
Matka leżąca ze mną na sali przed przenosinami spędziła na bloku porodowym ze swoim synkiem trzy noce. Trzy noce porodów, omdleń i wrzasków zza ściany.
Dziwiłam się jak słyszałam, że za cesarkę z full opcją na życzenie w centrum Damiana trzeba zapłacić 8.000 PLN i że są na to chętni. Teraz już wiem, że przy następnym porodzie w szpitalu państwowym naszykujemy 8.000 PLN, abym ja i moje dziecko miało szansę zakosztować efektów "rodzic po ludzku" i bynajmniej nie chodzi mi tu o cesarkę na życzenie, a PSN i nie full opcja tylko normalne traktowanie.

Dodatek po około 4 miesiącach od porodu:
Ostatnio mój mąż przypomniał mi, że po około 12 godzinach podawania oksytocyny na sale wpadło dwóch lekarzy tym ordynator bloku porodowego, aby zapytać czy nadal podtrzymuję PSN. Podobno dziarsko odpowiedziałam, że tak. Moja decyzja spodobała się lekarzom, którzy z wyrazem uznania pogratulowali mi siły i odwagi. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz