niedziela, 15 listopada 2015

Karmienie piersią ciągu dalszy

Mleczna droga mojej córci jest "usłana różami". Podobno w piersiach mam śmietanę, a nie mleko i może między innymi dlatego Róża uwielbia być przystawiana do cyca. Kilka godzin po porodzie odwiedziła mnie moja siostra. Przywiozła ze sobą kawałek gotowanego schabu, kasze, mus z gotowanych warzyw, sok jabłkowy i herbatniki. Od początku to właśnie Kasia była dla mnie autorytetem w kwestii co może i powinna jeść mama karmiąca. Jej pierwszy syn był uczulony chyba na wszystko co możliwe. Po dwóch tygodniach jedzenia tylko chleba pieczonego przez mojego szwagra, pasztetu z marchwi i piersi z kurczaka i picia tylko wody przegotowanej Kasia trafiła do dermatologa dziecięcego z Syriuszem, którego zmiany na skórze twarzy zaczynały już krwawić (wszytko co dotykało bezpośrednio jego buzi było uprzednio gotowane i prane/płukane w loveli, wszyscy, którzy się do niego zbliżali musieli myć ręce do łokci mydełkiem bambino ect..). Dodatkowo Kasi doskwierał brak pokarmu. Lekarka po wysłuchaniu całej historii z uśmiechem na twarzy zapytała "naprawdę nie ma pani pokarmu?"*. Brak szeroko rozumianego normalnego jedzenia wpłynął na zanik pokarmu, ot niespodzianka. Kasia z niedowierzaniem zapytała, czy w takim razie może zjeść tort czekoladowy i czy nie wpłynie to na kondycje skóry małego. Odpowiedź była twierdząca. Wracając do domu Kasia kupiła tort czekoladowy i zjadła cieniusieńki plasterek. Synek nie ucierpiał na tym, a ranki same zagoiły się po jakimś czasie. Wracając do mnie  - będąc w szpitalu, oszołomiona porodem wypiłam całą wodę i sok jabłkowy jaki dostałam. Myślałam, że nie dam rady przełknąć obiadu od siostry, ale za namową mamy wmusiłam w siebie kilka kęsów. Od tego czasu moją głowę zaprzątała myśl co mogę jeść, a czego nie. Byłam zła na siebie, że przed porodem nie przestudiowałam listy dozwolonych produktów i tych, które są zakazane. Żyłam iluzją, jak mi się wtedy wydawało, że położna na szkole rodzenia wiedziała co mówi przekazując nam filozofię, że nie ma czegoś takiego jak dieta matki karmiącej i jeść można wszystko. Oczywiście położna radziła nam unikać potraw ciężkostrawnych, smażonych i żywności głęboko przetworzonej. Mój mąż, z którym dzieliłam się swoimi obawami, że nieopatrznie mogę skrzywdzić naszą córeczkę, za wzór stawiał mi swoją siostrę, również Kasię. Kasia przez całe cztery miesiące jadła TYLKO gotowaną pierś z indyka, gotowane ziemniaki, sucharki i jabłka w ramach szaleństwa. Moja dieta po powrocie do domu była dietą... racjonalną i zdrową. Pierwszy miesiąc unikałam potraw smażonych i surowych warzyw. Odstawiłam słodycze, napoje gazowane i różne grzeszki dietetyczne jakie zdarzało mi się "popełniać" w ciąży. Po około 1.5 miesiąca zaczęłam jeść potrawy pieczone i duszone. Po dwóch miesiącach gotowane klopsiki z indyka zastąpiłam malutkim kotlecikiem mielonym, na który od dawna miałam ochotę. We wrześniu skusiłam się na jagodziankę. Warzywa i owoce surowe wprowadzałam dość szybko, po jednym na raz. Papryka (źródło witaminy C), pomidor, sałata, ogórek gruntowy i kiszony - to było moje urozmaicenie do kasz i ziemniaków. Jabłka, śliwki, gruszki, borówki i banany zastępowały mi słodycze i pozwalały szybko zaspokoić głód. Oczywiście nie wszystko było takie różowe. Po dwóch tygodniach urlopu "połogowego" jak tylko mój mąż wrócił do pracy bywały dni, że dopóki nie wrócił jadłam, a raczej piłam tylko ten nieszczęsny sok jabłkowy z wodą. Nie dlatego, że nie miałam co jeść, a dlatego, że nie mogłam nawet na sekundę wypuścić mojej córci z rąk. Na szczęście kilka mocnych słów od siostry, która strofowała mnie, że bardziej zaszkodzę Róży jak stracę pokarm, podziałało. Z czasem złapałyśmy z córcią fajny rytm dnia. Jest w nim czas na zabawę, czułość, ale też ja mogę spokojnie zjeść i przyrządzić posiłek dla męża. Róża od jakiegoś czasu jest przez nas uczona, że gdy my jemy posiłek towarzyszy nam w bujaczku w kuchni. Widzi, że spożywamy obiad bądź kolację i przez 15-20 minut jest spokojna i uważnie nas obserwuje. Jako mama prawie czteromiesięcznego brzdąca dziękuję Opatrzności za brak jakichkolwiek (jak dotychczas znanych mi) alergii i uważam, że dieta mamy karmiącej powinna być przede wszystkim oparta na zdrowym rozsądku. Trzeba obserwować maluszka i nie wprowadzać za dużo nowości jednocześnie. Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko dlatego wszystkim mamom karmiącym życzę smacznego :)

Dodatek: Gdybym miała dziś tj. 15/11/15 powiedzieć czego mi brakuje to primo czekolady secundo cytrusów, ale uśmiech mojej niuni naprawdę wynagradza wszystkie "wyrzeczenia".

* Całe szczęście zmiany na buzi mojego siostrzeńca były objawami niegroźnego uczulenia wieku noworodkowo-niemowlęcego

środa, 12 sierpnia 2015

Noc spadających gwiazd

Ubiegła noc była nocą spadających gwiazd. Nie musiałam wychodzić w nocy na dach, aby obserwować gwiazdy zwiastujące szczęście. Moje spełnienie marzeń leżało bezpiecznie obok mnie. Moja słodka córeczka i mój kochany, dobry mąż są dla mnie wszystkim najlepszym.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Tata w powijakach

Na temat mojego męża i jego podejścia do faktu pojawienia się naszej córki na świecie mogłabym długo pisać i byłyby to same zachwyty - poczynając od porodu do kołysania Róży i ogólnie rozumianej pielęgnacji. Tata zawładną kąpielami i zmianą pieluszek. Przy okazji wykonywania tych czynności uprawia swojego rodzaju romans z córką całując ją w stópki, brzuszek i zapewniając jak bardzo ją kocha i że jest najśliczniejszą dziewczynką na świecie - za każdym razem póki co. Niestety na relacji tata-córka pojawiła się w tym tygodniu rysa. W 30 stopniowe upały temperatura w mieszkaniu osiąga tropikalne wartości, więc zakładam mojej córeczce tylko body z krótkim rękawkiem i skarpetki. Z tego co zaobserwowałam strój ten doskonale jej pasuje. Trzy dni temu tatuś postanowił ulepszyć garderobę małej i ubrał ją na noc w klasyczny pajacyk - mimo protestów mamy. Róża odłożona do łóżeczka zaczęła momentalnie histeryzować. Wierzgała nóżkami i według mnie zachowywała się tak, jakby chciała zdjąć z siebie nowo założone ubrano. Tata cierpliwie uspokajał córkę. Po upłynięciu pół godziny i głośnej pretensji mamy, że też by była zdenerwowana jakby ubrano ją "jak pajaca" tata skapitulował. Adam najpierw zdjął z małej pajacyk, a następnie wyszedł po body na przebranie. Przyznam szczerze, że do tego momentu nie uważałam tej sytuacji za zabawną. Wiedziałam, że Róży jest gorąco i że nie lubi mieć nóżek "uwiązanych" w śpioszkach (trudna lekcja wyniesiona ze szpitala i kaftanika w trakcie fototerapii). Tata Róży wrócił po dwóch minutach i przebierając mała powiedział do niej, że specjalnie wybrał dla niej body z "babą jagą", bo jest niedobra i nie chciała spać tak jak ją ubrał. Ubranko, które w złości wybrał tata zakupiła dla Róży babcia kilka miesięcy temu w sklepie 5-10-15 (http://www.51015kids.eu/sale-sprawdz/niemowlak-0-2-lat/body/body-5t2738.html). Kocham moją córkę nad życie i wiem, że jej tata kocha ją równie mocno, ale nazwanie ją "babą jagą" po tych wszystkich "księżniczkach", "ślicznotkach" i innych "pięknotkach" wydało mi się owej nocy zabawne i jak powiew świeżego powietrza w relacji tata-córka.
Na koniec tylko dodam, że wkład taty w wychowanie i opiekę nad małą nie ogranicza się tylko do szeroko rozumianej pielęgnacji. Tata pierze, prasuje, sprząta, gotuje, robi zakupy i w tak zwanym między czasie cmoka jak bardzo kocha mamę i Różę. Złoty mąż.
 

Cycuś Cycuś

Jeżeli co rano mogłabyś brać udział w konkursie miss mokrego podkoszulka, Twój mąż średnio co trzy godziny zadaje Ci pytanie "czy umyłaś już piersi" a bielizna, którą nosisz zalatuje klimatami sado-maso to wiesz, że karmisz piersią.
Na żaden inny temat nie dyskutowałam z mężem tak zażarcie jak na sprawę karmienia naszej córki w początkowym okresie. Mąż życzył sobie, abym karmiła Różę jak najdłużej, minimum 12 miesięcy. Decyzję o skorzystaniu z rocznego urlopu macierzyńskiego i rodzicielskiego podjęłam już na początku ciąży i miał to być dodatkowy argument męża, że mogę, a wręcz powinnam karmić córkę tak długo, jak długo będę z nią w domu. Nie chcę, żeby to co napiszę brzmiało jakbym była przeciwna karmieniu piersią, ale otwarcie przyznaję, że z jakiegoś powodu przerażała mnie tak kwestia. Pełna obaw w pierwszej dobie samodzielnie podstawiłam Różę do piersi. Brodawki bolały, kręgosłup bolał, ale mała ładnie ssała i wyglądała na wyraźnie usatysfakcjonowaną. W trakcie pobytu w szpitalu trzy razy skorzystałam z pomocy i porady eksperta w sprawie laktacji. Dwa razy chciałam się upewnić, że Róża jest dobrze przystawiona i na pewno się najada. Trzecim razem prosiłam o pomoc w sprawie nawału pokarmu w czwartej dobie. Za każdym razem, gdy położna kontrolowała mój sposób karmienia słyszałam, że robię wszystko dobrze. Niestety przy tym "wszystko dobrze" zawsze dokonywano jakiejś drobnej korekty przystawienia małej, po której wiłam się z bólu i nie mogłam karmić dłużej niż dwie minuty. Wracając do domu z córką po mojej głowie wiła się myśl, że nie dam rady znieść bólu związanego z karmieniem przez 12 miesięcy minimum 8 razy na dobę. Nieśmiało wspominałam mężowi, że powinniśmy rozważyć butelkę "jakby co". Pierwszego dnia w domu odwiedziła mnie siostra. Na pytanie jak radziła sobie z bólem brodawek odpowiedziała, że gryzła koc albo poduszkę i karmiła dalej. Tego wieczoru mąż wyszeptał mi, że rozmawiał z moją siostrą o bólu piersi podczas karmienia, bo widzi jak cierpię za każdym razem, gdy nasza Róża zaczyna posiłek. Moja siostra przy drugim dziecku straciła pokarm w drugim miesiącu i podobno powiedziała mojemu mężowi, że mimo tego, że Sara skończyła już 13 miesięcy nadal nie może odżałować, że karmiła ją tak krótko.
Maleńka dziś rano skończyła 12 dobę. Nie powiem, że karmienie nie boli, ale wczoraj w południe nie mogłam się doczekać, aż minie jej czas drzemki, aby ją przystawić do piersi. Jedna z położnych, z którą rozmawiałam o laktacji powiedziała mi, że najważniejsze to się nie zniechęcać, bo karmienie piersią to piękne doświadczenie. Wtedy w szpitalu miałam ochotę zaśmiać się przez łzy, a dzisiaj nieśmiało przyznaję jej rację.

Dodatek:
Róża została podstawiona do mojej piersi już godzinę po porodzie. W ułamku sekundy objęła usteczkami brodawkę i zaczęła pięknie ssać. Zuch dziewczyna, albo dobra wróżba na przyszłość ;)
W szpitalu dostępnych było mnóstwo poradników odnośnie laktacji i karmienia piersią. W każdym z nich znalazłam informację, że prawidłowe karmienie piersią nie powinno powodować bólu brodawek, a jedynie uczucie wypływania pokarmu.
Osobiście najbardziej lubię karmić Różę na leżąco. Obu nam jej w tej pozycji komfortowo i nie widzę powodu, aby na siłę karmić małą w jakiejś innej pozycji, gdy mamy do dyspozycji duże łóżko. Oczywiście w urzędzie bądź w szpitalu na wizycie kontrolnej karmiłam małą korzystając z pozycji klasycznej. Zapewne minie trochę czasu zanim obie znajdziemy dogodne ułożenie naszych ciał podczas pozycji siedzącej, ale najważniejsza jest i tak wygoda córki i jej spokojne najadanie się.
Mimo wspominanych "korekt" wprowadzanych przez położne Róża pięknie przybiera na wadze i przy każdej zmianie pieluszki widzimy efekty karmienia.

środa, 5 sierpnia 2015

Szpital / Poród / Żółtaczka / Powrót do domu / Pierwsze dni razem

Szpital:
Od 21 sierpnia przebywałam w szpitalu w Warszawie na oddziale patologii ciąży. Wtorkowy poranek tego dnia to była to moja trzecia próba przyjęcia do tej zacnej placówki. Jak zawsze na izbie przyjęć po przedstawieniu się jako "PPH (nadciśnienie tętnicze), białkomocz i 39 tydzień ciąży" zostałam podłączona na godzinę pod zapis KTG. Wyjątkowo w ten dzień ciśnienie mierzono mi przenośnym aparatem, a nie jak zazwyczaj takim podłączonym pod zapis. Pierwsze wskazanie 150/100 nie zaniepokoiło położnych. Lekkie westchnięcie - ot cały komentarz. Po godzinie leżenia wskazanie aparatu 160/120 spowodowało wezwanie lekarza i szybką decyzję, że mam się iść przebrać, bo będę przyjęta na oddział. Po przebraniu kazano mi usiąść w poczekalni, bo okazało się, że na cztery dostępne miejsca na oddziale pojawiło się więcej kandydatek i moje przyjęcie stoi pod znakiem zapytania. Dla pewności poproszono mnie o przyjęcie leków na obniżenie ciśnienia i spokojne siedzenie (w celu - obniżenia ciśnienia i odmówienia przyjęcia z powodu braku wskazań do hospitalizacji - znam to z dwóch poprzednich razy). Po 45 minutach po raz kolejny zmierzono mi ciśnienie, tym razem na korytarzu i z wyraźnym westchnięciem zniechęcenia. Wskazanie 150/100 nie dało lekarzom aktualnie dyżurującym na izbie innego wyjścia tylko przyjąć mnie na oddział.
Poród:
Jeszcze we wtorek zostałam zakwalifikowana do farmakologicznej indukcji porodu oksytocyną. W środę rano spakowałam swoje rzeczy i zostałam przeniesiona na blok porodowy. Od 10 do 16 byłam podłączona pod kroplówkę ze wspomnianą oksytocyną z jednej strony i pod zapis KTG z drugiej. Sześć godzin na łóżku porodowym, które w połowie rozjeżdżało się i w efekcie leżałam na wygięta na kawałku deski, najbardziej odbiło się na moim samopoczuciu (i samopoczuciu mojego męża, którego miałam ochotę z jakiegoś powodu rozszarpać). Około godziny 13 zaczęłam odczuwać bolesne skurcze co dwie minuty. Po trzech godzinach tych jakże wątpliwych przyjemności zdecydowano się zakończyć próbę - niepowodzeniem. Jeszcze 4 godziny spędziłam wśród prawdziwie rodzących. W efekcie nabawiłam się leku przed skurczami porodowymi, bo widok kobiet zwijających się z bólu i ledwo błagających o pomoc na łóżkach obok nie wpłyną dobrze na mój dobrostan. Na całe szczęście po godzinie 20 zostałam odesłana na oddział patologii ciąży.
W piątek rano (około godziny 9) w trakcie obchodu postanowiłam dopytać się lekarzy kiedy zostanie podjęta kolejna próba indukcji. Usłyszałam, że przez weekend mam odpoczywać po pierwszej próbie i zbierać siły na kolejną, która planowana jest na poniedziałek bądź wtorek. Niespodziewanie o godzinie 11 miał miejsce kolejny obchód, tym razem "szefa wszystkich szefów". Tym razem usłyszałam "pomożemy pani urodzić". Minutę później przyszła położna i kazała mi się pakować. Niespodziewanie w przeciągu 20 minut trafiłam na blok porodowy, na salę porodową (w momencie opuszczania łóżka nowa pacjentka już czekała przy drzwiach). W tak zwany międzyczasie na moje wyraźne protesty lekarze na bloku porodowym zorientowali się, że trafiła do nich pacjentka, która nie podpisała żadnej zgody na drugą indukcje i która dodatkowo została poinformowana, że po pierwszych 6 godzinach ma odpoczywać więcej niż 48 godzin. Około półtora godziny później pozwolono mi skonfrontować się z owym "szefem", który nie raczył wejść ze mną w dialog. Patrząc na ordynatora bloku porodowego powiedział tylko "Tomek, przecież ona przyjmuje dwa leki na nadciśnienie". Ów Tomek przeprosił mnie tylko, że zostałam wprowadzona w błąd i zapewnił, że "profesor" zwykle ma nosa. Marne zapewnienie, ale tylko tyle otrzymałam. Wiem, że mogłam odmówić, ale przecież moja córka i tak i tak musiała się urodzić, więc zadzwoniłam po męża i łamiącym głosem przekazałam mu nowinę.
Poród trwał 16 godzin. 16 godzin byłam podłączona pod oksytocynę. Pęcherz płodowy został przebity przez położną około 3 godziny po podłączeniu. Przez 1.5 godziny mąż ratował mnie masażem przy skurczach co minutę. Około godziny 23 podano mi ZZO, które przyniosło dwie godziny ulgi. Kolejne dwie dawki znieczulenia nie dały oczekiwanego rezultatu. Około godziny trzeciej wody płodowe zrobiły się zielone co wywołało u mnie atak paniki. W odpowiedzi usłyszałam, że dopóki tętno dziecka jest w porządku to ta sytuacja nie budzi niepokoju. Około godziny czwartej anestezjolog odmówił podania czwartej dawki znieczulenia i w ramach łagodzenia bólu dostałam możliwość oddychania gazem rozweselającym - brak jakiegokolwiek efektu. O godzinie piątej położna stwierdziła 10 centymetrowe rozwarcie i powiedziała, że wróci za pół godziny. O 5:30 rozpoczęła się właściwa akcja porodowa. Urodzenie Róży wymagało około 15 skurczy partych i jednej awantury z położną, która krzyczała, że nie chce urodzić, bo za słabo prę, za słabo dociskam nogi do głowy i nie wykonuję/wykonuję jeszcze kilka innych czynności - wszystko źle (oczywiście wszystko to robiłam z premedytacją, tak jakby 15.5 godziny, które właśnie mijały to był dla mnie masaż relaksacyjny i chciałam żeby trwał i trwał...) O 6:08 przyszła na świat moja córka Róża. Maleńka została położona na moim brzuchu i mogłam nareszcie pocałować moją Kruszynkę.
Nie urodziłabym córki gdyby nie mój mąż. Wsparcie, którego mi udzielał całą noc, ogrom miłości i solidna dawka prawdziwej męskiej dojrzałości umożliwiły mi urodzenie Róży. Adam dziękuję.
Żółtaczka:
Już po urodzeniu Małej zostałyśmy przewiezione do jednej z sal bloku porodowego. Po godzinie przewieziono nas do innej, mniejszej sali, również na bloku porodowym. W sali tej upchnięto (tak, upchnięto) cztery łóżka porodowe i cztery wózeczki z noworodkami. Nie będę tu opisywać patologii tej sytuacji, ani nawiewu zimnego powietrza, który wiał prosto na nasze dzieci, ani nawet nie wspomnę, że szczepienia odbywały się bez uprzedniego badania przez pediatrę na owej sali (gwoli wyjaśnienia: zażyczyłam sobie, żeby Róża pojechała z tatą do gabinetu zabiegowego na oddziale noworodkowym i tam po zbadaniu i wykluczeniu jakichkolwiek przeciwskazań odbyło się szczepienie. Malutka nawet nie zapłakała). Nie wspomnę również, że łazienka, która miałyśmy we cztery do dyspozycji była dzielona z salą porodową, na której dzień i noc słychać było wrzask i okrzyki "przyj przyj" i w trakcie toalety można się było natknąć na rodzącą (a ona na nas, też słaba opcja).
Po pierwszej trudnej nocy poprosiłam męża, aby wynajął indywidualną pomoc położnej na kolejną. Opłacona położna (340 zł za noc) przyszła około godziny 20. Po 5 minutach okazało się, że jesteśmy przenoszone na oddział położniczo-noworodkowy, bo jest miejsce. Nagle. O 20. Ktoś się wypisał... Cudowna dwuosobowa sala, cudowne łóżko i okropna żółtaczka, która dała o osobie znać w poniedziałek przed południem. Fototerapia trwała do środy i przyniosła efekty. W środę przed godziną 10 dostałyśmy decyzję o wypisie.
Powrót do domu:
W trakcie wypisu usłyszałam, że zaprasza się mnie wkrótce, abym wróciła rodzic kolejne dziecko.
Pierwsze dni razem:
Poznajemy się z Różą. Nie powiem, że przesypiamy każdą noc, ale to dopiero początek i wiemy, że musimy się siebie nauczyć. Długa droga przed nami i mam nadzieję, że będzie prawdziwie jak "usłana różami".

Dodatek:
Jeśli jeszcze raz ktoś mi powie, że poród boli, a szycie krocza to pikuś - żaden ból przecież ma się dziecko już przy sobie i można zapomnieć o całym świecie - to nie ręczę za siebie.
Matka leżąca ze mną na sali przed przenosinami spędziła na bloku porodowym ze swoim synkiem trzy noce. Trzy noce porodów, omdleń i wrzasków zza ściany.
Dziwiłam się jak słyszałam, że za cesarkę z full opcją na życzenie w centrum Damiana trzeba zapłacić 8.000 PLN i że są na to chętni. Teraz już wiem, że przy następnym porodzie w szpitalu państwowym naszykujemy 8.000 PLN, abym ja i moje dziecko miało szansę zakosztować efektów "rodzic po ludzku" i bynajmniej nie chodzi mi tu o cesarkę na życzenie, a PSN i nie full opcja tylko normalne traktowanie.

Dodatek po około 4 miesiącach od porodu:
Ostatnio mój mąż przypomniał mi, że po około 12 godzinach podawania oksytocyny na sale wpadło dwóch lekarzy tym ordynator bloku porodowego, aby zapytać czy nadal podtrzymuję PSN. Podobno dziarsko odpowiedziałam, że tak. Moja decyzja spodobała się lekarzom, którzy z wyrazem uznania pogratulowali mi siły i odwagi. 

środa, 24 czerwca 2015

Termin porodu: nieznany

Nie sądziłam, że najtrudniejsze pytanie, na które przyjdzie mi odpowiadać to "na kiedy masz termin porodu"? Nie od dziś wiadomo, że dzieci lubią urodzić się w sobie odpowiednim terminie (wyłączając CC z medycznych wskazań, które są w większości planowane) i naprawdę trudno wskazać konkretną datę, 

Termin porodu, na który wskazuje OM to 17 lipca. Termin porodu wyznaczony podczas badania USG w 12 tygodniu to 31 lipca. Równe dwa tygodnie różnicy. Pewnie gdybym nie znała siebie (zawsze przygotowana, zawsze "dwa kroki do przodu") i mojego męża (zawsze spóźniony, bo zawsze "mam jeszcze czas") to byłabym zaskoczona, ale tłumaczenie wszystkim naszych różnic charakterologicznych i odnoszenie się do spodziewanych terminów rozwiązania jest niełatwe. Jeśli lokatorka mojego brzucha jest "moją" córką, to urodzi się 17 lipca (lub dwa dni wcześniej). Natomiast jeśli więcej w niej z mojego męża to jestem niemal pewna, że zaczeka do 31 lipca.

Ze wskazań medycznych jest pewne, że 31 lipca to graniczna data, do której musi nastąpić rozwiązanie (siłami natury bądź przez CC). Z tego samego powodu do szpitala mam zostać skierowana za około 2-3 tygodnie na wywoływanie. 

Biorąc powyższe pod uwagę, z ręką na sercu mogę tylko powiedzieć, że nie mogę się już doczekać, aż 1 sierpnia będę tulić naszą córeczkę.